czwartek, 10 lipca 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła


Kilka lat temu - decyzja: przeprowadzam się do przyszłego męża na wieś. Ja. Ta sama ja, która bała się kur, nie wiedziała, jak rosną ziemniaki (na krzaczkach?), do krowy nie podchodziła bliżej niż 10 metrów (i nadal nie podchodzi!).
Moja mama ubolewała nad tym faktem, bo co ja tam na tej wsi niby robić będę.
Pierwszym szokiem było dla mnie to, że sąsiedzi wpadają ot tak sobie, bez pukania, o różnych dziwnych porach. Zdarza mi się nader często w negliżu w domu chadzać, więc dochodziło do krępujących sytuacji. Miłe to z mojej strony zapewne nie było, ale delikatnie ukróciłam ten dziwaczny proceder. No trudno, u siebie chcę się czuć swobodnie.

Całe życie mieszkałam na piętrze i nikt mi do okien nie zaglądał (pomijam ewentualnych podglądaczy z lornetkami). A tu mam nisko okna, więc całe dnie miałam zaciągnięte rolety, no po prostu nie mogłam się przyzwyczaić... Tym bardziej, że „szlak spacerowy” biegł przez naszą działkę. Rada się znalazła - nowe ogrodzenie, szczelnie zamknięta brama i duże psy zrobiły swoje. Ktoś tam się obraził, ktoś kilka tygodni nie odpowiadał „dzień dobry”, ale prywatność ponad wszystko.

Byłam przybyszem na tej mężowskiej wsi. Tubylców wielu, ja jedna. Wszyscy wiedzieli, kim jestem, ja nie mogłam się połapać w tych wszystkich twarzach i nazwiskach (do tej pory nie wiem, gdzie mieszkają Tamci czy Owamci i kto z kim spokrewniony!). Dla dobrego wrażenia, żeby nikt nie pomyślał, że niewychowana jestem miastowa wielka (bo serio jestem miła i uprzejma) - kłaniałam się wszystkim napotkanym osobom i pewnie co niektórzy wzięli mnie za lekko nietenteges.

Sklep. No jest. Jeden. Otwarty do 16:00! Przecież tak nie da się żyć, help! Co zrobić, gdy wieczorem zachce się naleśników z dżemem, a dżemu brak? Do tej pory nie potrafię robić zakupów na zapas, zawsze wrócę z miasta bez czegoś, co akurat by się przydało. Wiejski nasz sklep omijam szerokim łukiem, bo po pierwsze asortyment jest ubogi, jogurt naturalny na specjalne zamówienie, daty ważności przeszły do historii. Po drugie teren przed sklepem, wejście i powierzchnia wewnątrz obstawiona jest wstawionymi panami w różnym wieku, trzymającymi piwko w dłoniach i debatującymi na ważne tematy społeczne (heheh).

Co jest centralnym punktem wsi? Kościół! I tu znów sytuacja: oni mnie znają, ja ich nie. Źle się czułam ze świadomością, że wszyscy na mnie patrzą (a może tylko tak mi się wydawało…) i przestałam chodzić. Nie bardzo też mogłam odnaleźć się w tym, że trzeba/powinno się aktywnie uczestniczyć w życiu kościelnym. W mieście szłam na mszę i z niej wracałam, tu była zrobiona lista rodzin kolejno sprzątających kościół. Teraz już się z tym pogodziłam, w niedziele znów zaczęłam uczęszczać, siadam nawet w drugiej ławce (żeby córka dobrze wszystko widziała).

Co mi na wsi najbardziej doskwiera?
- problemy z dostępem do Internetu to zdecydowanie mój namber łan
- że każdy wypad do miasta to wyprawa czasochłonna i kosztowna
- brak możliwości skoczenia na zumbę, gdy położę dzieci spać, bo podobnie jak w punkcie powyżej, wyskoczyć się nie da, wyprawę trzeba szykować
- zamieranie życia towarzyskiego z powodu: patrz punkty powyżej

Czy lubię mieszkać na wsi? Sama nie wiem… Przyzwyczaiłam się. I tak większość czasu jestem w mieście – praca, przedszkole, zakupy, znajomi. Nie śnię nocami o powrocie do miasta, ale jak wygram w LOTTO, kupię sobie domek bliziutko, na obrzeżach!

Miastowa Omamiona

zdjęcie: H is for Home / Foter / Creative Commons Attribution-NonCommercial 2.0 Generic (CC BY-NC 2.0)

0 komentarze:

Prześlij komentarz