środa, 18 czerwca 2014

Natręt


Biję, tłukę, eksterminuję. Zamieniam się w terminatora. Nie ma wyjścia, łażą po jedzeniu, wszędzie łażą, wyobraźnia podsuwa różne straszne wizje much łażących najpierw po jakichś śmieciach, kupach, innych paskudztwach a potem po jedzeniu. Błeeeeee ohyda, fuuuuuj!



- Cześć! Co słychać?
- Bzyczenie much.

- Hej! Jak tam na wsi? Odpoczywasz?
- Tak, od siedzenia przed kompem odpoczywam.
- Co to za dźwięki w tle?
- Biję muchy.

- Cześć, co robisz?
- Szukam jakiegoś środka na muchy.

Niestety owady te niezwykle dokuczliwe i obrzydliwe są nieodłącznym elementem pobytów na wsi. Przynajmniej moich. Może na innych wsiach, bardziej cywilizowanych jest inaczej? Moja wieś jest prawdziwa, z muchami, a co, nie żadne tam podmiejskie domki. Porządna wiocha zabita dechami, z krowami, świnkami i inną trzodą, z kurami też. Im więcej zwierzątek, tym więcej much.
Jakoś trzeba przed nimi się bronić, mimo że nie gryzą... tylko łażą sobie tu i tam, fuuuuj!

Najmniej drastycznym sposobem wydaje się zamontowanie moskitier na oknach, dobrze byłoby też na drzwiach coś podobnego wymyślić, bo wiejskim zwyczajem w ciągu dnia otwarte są na oścież. Dzieci latają w te i we wte, kto by miał zdrowie za każdym razem drzwi zamykać.
Jako że moskitiery to duża ekstrawagancja, praktykuję inne sposoby walki z muszą plagą. Moim ulubionym jest zakup środka, który wkłada się do kontaktu i voila, much nie ma. To taki odstraszacz, więc jest to rozwiązanie prawie tak humanitarne jak moskitiery. Ale: nie można takiego środka stosować w pobliżu jedzenia, czyli kuchnia pozostaje w dalszym ciągu bez ochrony. Jak łatwo się domyślić, muchy zmieniają jedynie lokalizację – z salonu przenoszą się do kuchni... W której to kuchni ilość much przypadająca na metr kwadratowy pomieszczenia urasta do niewyobrażalnych rozmiarów... Jeśli w dodatku zbiera się na burzę, a wiadomo, że przed deszczem muchy pchają się do domu, to... to nie pozostaje nic innego niż zastosowanie bardziej drastycznych środków w walce z tymi uciążliwymi owadami, łażącymi najpierw po śmieciach, a potem... fuuuuuj!

Lep na muchy. Wydawało mi się, że to relikt przeszłości, podobnie jak Muchozol. Ale nie. Lepy można zakupić, porozwieszać i się muszki pięknie przyklejają, po czym zdychają w męczarniach przez kilka dni. Dekoracje przy tym mamy piękne.
Można muchy zagazować używając rozpylacza. Ale: dzieci muszą wyjść na dłużej i nie można zostawiać odkrytego jedzenia. Poza tym, trzeba by to robić wieczorem, bo w ciągu dnia, jedną chmarę wytrujemy, zaraz przyleci następna.

Ostatnim sposobem, który jednocześnie wydaje się najokropniejszy jest bicie much packą vel łapką vel muchołapką. Jak zwał, tak zwał, wszyscy wiemy o co chodzi. Jeśli wydaje się wam, że to też relikt przeszłości, to zajrzyjcie do sklepu na wsi – na pewno są tam packi na muchy do kupienia. A w miastowym supermarkecie nie uświadczysz (chcociaż trzeba by to sprawdzić, jakoś nie miałam na razie potrzeby zakupu muchołapki w supermarkecie). Bicie much staje się codziennym obrządkiem, rytuałem, bez którego nie położymy się spać. Bo rano obudzi nas natrętna, wredna, bzycząca i łażąca nam po twarzy mucha, która wcześniej łaziła... fuuuuj!

Aneta Bilko (pomieszkująca na wsi od czasu do czasu w miesiącach letnich)

0 komentarze:

Prześlij komentarz