czwartek, 3 kwietnia 2014

Na dystans


Miałam zawsze opory przed przyznawaniem się, że nie lubię zwierząt. Jak już komuś powiedziałam, że psy to ja tak nie bardzo darzę uczuciem serdecznym, dziwnie na mnie patrzył ten ktoś.


Nie lubię i już. Popatrzeć na ładne – na zdjęciu, w TV, z odległości – jak najbardziej. Ale każdy bezpośredni kontakt z psem, kotem czy innym zwierzęciem przyprawia mnie o gęsią skórkę (i to nie tę przyjemną wersję gęsiej skórki). Nie cierpię, a nawet nienawidzę, gdy mnie taki czworonóg obwąchuje, ślini, brudzi ubranie, nie daj Boże skacze na mnie. Mdli mnie od zapachu karmy, odruch wymiotny mam w sklepach zoologicznych, w życiu nie podałam psu jedzenia z ręki.

Od najmłodszych lat tak mam (po mamie niewątpliwie, chociaż właśnie sobie uświadomiłam, że w mojej najbliższej rodzinie nikt nie jest psiarzem/kociarzem). Zawsze się bałam, czułam się nieswojo w towarzystwie zwierzaków, nie wywoływały u mnie okrzyków zachwytu. Pamiętam, że gdy babcia kupowała kurczaczki - pisklaczki i trzymała je pod stołem w kuchni (tak, dawno temu i na wsi), przechodziłam przez pomieszczenie po krzesłach, żeby tylko żaden mnie przez przypadek nie dotknął! Kiedyś koleżanka w piaskownicy dała mi do potrzymania chomika, a ja – i tu narażę się obrońcom praw zwierząt – po sekundzie zrzuciłam go na piasek. No nie byłam w stanie go trzymać! Psy na ulicy omijałam szerokim łukiem, potrafiłam nadłożyć spory kawałek drogi. A u znajomych, którzy mieli psy w mieszkaniach, nie ruszałam się zbytnio, żeby nie zwracać na siebie uwagi czworonoga.

Deklarowanie miłości do wszelkich zwierząt jest bardzo modne i często spotykam się ze zdziwieniem/ niedowierzaniem /zniechęceniem, gdy mówię, że to nie dla mnie. Czuję, że z tego powodu niektórzy oceniają mnie negatywnie jako człowieka. Jest jakieś takie powiedzenie, że jak się traktuje zwierzęta, takie ma się podejście do ludzi, czy coś w ten deseń. Nie zgadzam się z tym absolutnie – ludzi lubię. Nie jestem obojętna na krzywdę „przyjaciół mniejszych”, zwłaszcza, gdy widzę ją bezpośrednio – ale fejsbukowe foty z drastycznymi scenami nie powodują u mnie traumy i bezsenności. Może dlatego, że jest ich o wiele za dużo? Bez skrupułów tłukę tylko muchy i komary...

Żeby było śmieszniej, mam przy domu trzy owczarki niemieckie. W kojcach. Mąż ma, bo on akurat psiarzem „owczarkarzem” jest. Nauczyłam się przebywać w ich towarzystwie bez większych emocji (o ile do mnie za blisko nie podchodzą), dzięki nim zmalała znacząco moja obawa przed innymi psami. Zdarzały mi się nawet jakieś spacery, oprowadzanie na smyczy, pozowanie do zdjęć – ale nigdy ich nie pokochałam. Toleruję, akceptuję. Do domu nie wpuszczam.

A zapomniałabym – mój mąż ma jeszcze rybki. I nawet je karmię czasami.

Idąc dalej (i znów narażając się obrońcom, miłośnikom, pasjonatom), nie zamartwiam się losem kurczaków i świń, które pod postacią mięsa trafiają na nasz stół. Nie zastanawiam się nad ich losem, nie czuję takiej potrzeby, wychodzę z założenia, że właśnie w celu skonsumowania są hodowane. Nie interesuje mnie, w jaki sposób są zabijane – niech się o to martwią ci, którzy to robią, to ich zawód, ich sumienie, ja bym nie umiała. Już słyszę te wszystkie głosy oburzenia! Że jestem bez serca? Że nieczuła? Że co ze mnie za człowiek? No cóż, dużo tu by można pisać o traktowaniu zwierząt hodowlanych, ja się nie znam, niech inni piszą.

Wróćmy do zwierząt domowych. Uważa się – i to pewnie prawda – że posiadanie psa/ kota/ chomika/ patyczaka uczy odpowiedzialności, systematyczności, obowiązkowości. Na pewno uczy. Jednak brak pupila nie oznacza, że człowiek takich umiejętności nie nabędzie. Znam takich, którzy zwierząt nie mieli/ nie mają, a w tych kwestiach niczego zarzucić im nie można. Dlatego zdziwione okrzyki: Dziecko nie wychowuje się z psem? Nie przygarniesz dziecku kota? puszczam mimo uszu.

Podsumowując słowami córki (moja krew!): ja po prostu za psami nie przepadam.


Magdalena Golubska

0 komentarze:

Prześlij komentarz